Lisbon Story… czyli o Pierwszej Milondze
Pozwolimy sobie zamieścić artykuł naszej studentki (link tutaj)
Agnieszka Słowicka: My Lisbon Story
STAŁO SIĘ!! Poszłam na milongę! Dwa dni o tym myślałam, ale kiedy przyszedł czas sprawdziłam w internecie, gdzie dziś tańczą i od ręki znalazłam. Milonga grupy „Tango Na Rua” odbywała się w wielkim markecie TimeOut na Cais do Sodre. Kolega mówił mi o tym miejscu, że jest taneczne, bo była tam potańcówka latem kiedy był w sezonie. Odwiedziłam to miejsce wcześniej podczas konferencji i zobaczyłam tylko restauracje w ścianach budynku i wielki ogródek pośrodku zastawiony stolikami. Myślałam, że pewnie tańczą w sezonie, że pewnie nie teraz, a tu proszę … Co dzień są milongi w Lizbonie. Jak ktoś chce wiedzieć kiedy i gdzie to służę, pełen grafik.
Kiedy postanowiłam, że pójdę, nie przywiązywałam się zbytnio do tego przedsięwzięcia. Zgodnie z moją obecną filozofią, odpuściłam temat, żeby sam dojrzał w cieple mojej podświadomości. Wieczorem, wróciłam z myślą, że wybiorę się może na fado … Ale tak podskórnie wiedziałam, że poszukam milongi. Oczywiście znalazłam od ręki, w miejscu znanym choć przerażającym, bo bardzo publicznym. Włożyłam nawet spódnicę. Myślę sobie, całą konferencję przechodziłam w spodniach, teraz też włóczę się w jeansach, czas poszaleć. Spódnica przyzwoita, reszta też. A milonga okazała się na tyle późno, że zdążyłam jeszcze odpocząć po długim spacerze na Alcantarę do mostu nad rzeką Tag. Postanowiłam pojechać wyjątkowo metrem, to dość długa droga od hotelu, a tu obcasy, i noc … W metrze biletomat nie chciał przyjąć mojego banknotu, był za duży nominałem. Wróciłam na Praca de Rossio i kupiłam sok, żeby go rozmienić. Świetnie napojona, gotowa do podboju, zwalczyłam maszynę na dwa bilety i błyskawicznie dojechałam na Cais de Sodre. Wchodzę na TimeOut, a tam tłumy. Myślę: „Nie znajdę”, a głos wewnętrzny w śmiech: „To tango, wystarczy słuchać i iść tam, gdzie muzyka.” I znajduję na samym środku hali między stołami pełnymi gapiów zajadających specjały portugalskiej kuchni przy winie. Zbliżyłam się czujnie do tańczących, zaczęłam filmować telefonem. Stoi parę takich, jak ja i filmuje. Myślę: „Super! Dojechałam, zobaczyłam, zdobyłam, mogę wracać!” Ale wewnętrzny głos każe:
” Siadaj i patrz, może zatańczysz.”
” Ja? Z moim trzymiesięcznym stażem? Nie ma mowy. Wstydu się najem.”
” Znaczy co? Zjedzą cię?”
” Och, nie marudź. Nie umiem. Pięknie się poruszają. Ja nie mam butów, techniki…”
Na parkiet wchodzi kobieta w kozakach.
” I co, można?”
” Tańczyć umie.”
” Hmm. A chcesz tańczyć, czy patrzeć?”
” Chyba chcę się nie bać. To najbardziej. O tańcu wcale nie myślę.”
Cały czas tak ze sobą rozmawiałam wewnętrznie podczas tandy (4 utwory grane jeden za drugim, taka seria, którą należy dotańczyć do końca z partnerem, na którego się przystało, przez wzrokowe zaproszenie) i pilnowałam, żeby nie patrzeć nikomu w oczy, bo tak się zaprasza do tanga, posuwistym spojrzeniem. Po pierwszym rozliczeniu ze strachem, podszedł i usiadł obok Brazylijczyk, jak dowiedziałam się potem. I po jakimś czasie spytał, czy ja też tańczę. Odparłam, że dopiero zaczynam, a on, że jest początkujący i bardzo się boi tańczyć przy tych świetnych parach. I zaprosił mnie do tańca. Szło nam tak sobie, ale tańczyliśmy, trochę się z siebie śmiejąc i bawiąc dobrze. Ciągle mnie przepraszał. Po dwóch tandach dyskretnie zwiałam, nie dlatego, że źle tańczył, ale wyczułam, że poczuł się lepiej i miał ochotę zatańczyć z kimś innym. Po chwili tańczył z wprawną tancerką i szło im podobnie jak nam wcześniej. Tak to wszechświat zadbał o to, żebym miała łatwe w miarę wejście. Usiadłam i trochę przez przypadek uśmiechnęłam się do jednego mężczyzny w środku tandy. Odpowiedział uśmiechem i po jakimś czasie zaprosił mnie do tańca. Okazał się potem fizykiem, robiącym doktorat z ciała stałego i radiacji. Przyjemna zbieżność, nie powiem. Przynajmniej nie był przerażony, kiedy spytał co robię. Ten to już umiał tańczyć. Widziałam jak tańczył wcześniej, ale jakoś strach przed tańczeniem z lepszym partnerem technicznie od siebie mnie nie sparaliżował. Wiedział, że mało umiem, bo mu powiedziałam na wstępie, zanim mnie zaprosił. Trochę się przy mnie namęczył. Trudno, był uprzedzony. Z resztą szło mi coraz lepiej i, coś się niezwykłego stało, tanda, która powinna mieć 4 utwory, miała 5, bo DJ zaspał. Dobrze, bo dobrze nam się tańczyło. Pod koniec milongi zatańczyłam jeszcze jedną tandę i stało się coś jeszcze bardziej niezwykłego. W ścisłym objęciu, złączeni głowami, tańczyliśmy bez żadnej pomyłki. Czułam się jakby wreszcie energia tego tańca przejęła moje ciało. Zrozumiałam, dlaczego ludzie tańczący tango tak się poruszają, takie mają wyrazy twarzy, takie nieobecne spojrzenia. Kiedy tańczysz tango prawdziwie, znikasz, nie ma cię dla świata. Wchodzisz w stan medytacji, podczas której, łączysz ciało z ciałem innego człowieka, i umysł, percepcję. Nie musisz go rozumieć, zapominasz o krokach. Wykonujesz coraz trudniejsze ewolucje i płyniesz, bez planu i zrozumienia, zapominając, gdzie się jest i po co. Łapiesz tylko tę chwilę w jakiej poruszasz nogą, ręką, osią ciała. Wreszcie to poczułam. Dlaczego? Bo sobie na to pozwoliłam, na odpłynięcie w tangu, w ramionach mężczyzny, którego nie znałam, i pewnie więcej nie spotkam. I nasunęło mi się takie skojarzenie, miałam uczucie, jakbym tańczyła sama ze sobą, w najpiękniejszy sposób, na jaki mnie było stać w danej chwili. Bo to była ostatnia tanda i potem wszyscy poszli do domu, a ja do hotelu, robiąc zręczny unik przed drinkiem. A co gdybym, zamiast się bać, pozwoliła od razu się zaprosić do tańca? Może poczułabym ten stan wcześniej? Może wielokrotnie odpłynęłabym w tangu? Warto zapamiętać to uczucie, kiedy pod koniec czasu, decyzje stają się prostsze, spontaniczne, łatwe. Nie mam poczucia straty, nie tylko dlatego, że w piątek znów się wybiorę na milongę, a dlatego, że nie miałam żadnych założeń. Wszystkie oczekiwania odpuściłam zanim poszłam tańczyć. I choć się denerwowałam, czułam, że spotka mnie tylko to na co sama pozwolę. A w piątek, cóż, znowu pójdę na milongę. Już sprawdziłam dokąd. I znów się będę zmagać ze strachem. Ale może tym razem pokonam go szybciej? Oby, bo choć to sukces przetańczyć 4 tandy w obcym mieście z nieznanymi partnerami po 3 miesiącach nauki tanga, to … mam ochotę na więcej okazji do pokonywania siebie. W szczególności … przy tangu. Nie tylko w walentynki.